4 listopada 2009

Maqama - Maqamat


Członkowie warszawskiej Maqamy nie poddali się modzie na muzykę łatwą i przyjemną – słychać to już od pierwszych dźwięków ich debiutu. Transowe gitarowe pasaże i skomplikowane partie bębnów, akcentujący, nadający wszystkiemu głębi bas – w tym klimacie utrzymany jest cały materiał. Elementy psychodelii wprowadzają pojawiające się w niektórych utworach instrumenty ludowe: arabska lutnia oud czy lira korbowa. Ta druga pod koniec świetnego, motorycznego „Uciekaj” wprowadza atmosferę przywodzącą na myśl drugą płytę Neumy, z którą w czasie, gdy nagrano „Weather” grał Tomasz Krzemiński, basista Maqamy.

Nad płytą unosi się duch podań bliskowschodnich – za równo średniowiecznych („maqama” jest arabskim gatunkiem literackim, rodzajem poematu łotrzykowskiego, który silnie rozwinął się w renesansowej Hiszpanii pod nazwą novela picaresca), jak i tych Lovecraftowskich, pióra Abdula Alhazreda.

Choć z początku teksty autorstwa Kamila Haidara mogą wydawać się odrobinę banalne, nabierają głębi po osadzeniu ich w konkretnym kontekście: płytę dedykowano Nojoud Mohammed Ali z Jemenu – ośmioletniej dziewczynce, wydanej przez rodziców za mąż za trzydziestolatka, który bił ją i zmuszał do kontaktów seksualnych. Mohammad Ali Al-Ahdal zgodził się na ślub córki z Faezem Alim Thameurem po wielokrotnych groźbach z jego strony (wcześniej najstarsza córka Al.-Ahdala została porwana i zmuszona do wyjścia za swego oprawcę.) Nojoud uciekła od Thameura. Po tym, jak rodzina nie chciała jej pomóc, sama poszła do sądu. Małżeństwo zostało anulowane w kwietniu ubiegłego roku.

Szerzej o sprawie Nojoud

Singlowe "Kartki na wietrze"

20 października 2009

Baroness - Blue Record


Po kwietniowym koncercie kwartetu z Savannah w ramach festiwalu Asymmetry we wrocławskim Firleju, zostałem utwierdzony w przekonaniu o klasie Baroness, a co za tym idzie, wymagania wobec zespołu wzrosły. Może i „Red Album” nie był specjalnie odkrywczy, nie wywołał muzycznej rewolucji, jednak zespół zaprezentował się od najlepszej strony i umocnił swoją pozycję jako kapeli nowatorskiej, szukającej swojego unikalnego brzmienia i stylu, oraz – co, biorąc pod uwagę fakt, że mówimy o brzmieniach z okolic sludge metalu, najważniejsze – pokazał, że obca mu jest postawa Neuroklonów. Broń Boże nie przekreślam dorobku Neurosis i zespołów, dla których prekursorzy sludge’u byli wzorem (bo do tej grupy z całą pewnością należy też Baroness), jednak, co dobitnie było widać w trakcie tegorocznej edycji Asymmetry, ilość zespołów, które nie starają się wnieść do tworzonej przez siebie muzyki jakiejkolwiek cząstki siebie, za to ślepo zapatrzone są w grupę Scotta Kelly’ego, jest przytłaczająca.

Nowa płyta Baroness, „Blue Record” to bardzo wyraźny krok naprzód względem poprzedniego wydawnictwa. Muzycy nie zerwali wprawdzie z tym, co było, tak radykalnie, jak zrobili to w pierwszej połowie ubiegłego wieku futuryści, jednak różnice widoczne są gołym okiem - wprawdzie wokal dalej brzmi agresywnie, muzyka jest cudownie pokomplikowana, a czasem pobrzmiewają w tym wszystkim jakieś post-rockowe echa, to często wszystkie te elementy, które składają się na styl wypracowany przez Baroness na poprzednich wydawnictwach, dominowane są przez psychodeliczno-stonerową atmosferę w takim stopniu, że zaczyna wydawać się, jakby „Red Album” z „Blue Recordem” na dobrą sprawę były pozbawione punktów wspólnych. A to, oczywiście, nie prawda. Może i zespół zrezygnował z części energii, jaką posiadał poprzedni krążek, na rzecz klimatu, ale nie jest to jakikolwiek zarzut – to nowa jakość w twórczości grupy, która od 2003 roku udowadnia, że progresywne granie nie musi równać się masturbacji gryfów i dwudziestominutowych solówkach.

Ten materiał z całą pewnością obroni się na koncercie. O czym, miejmy nadzieję, zgodnie z zapowiedziami zespołu, polska publiczność będzie miała okazję przekonać się już w grudniu.

"Blue Record" jest do przesłuchania w całości na MySpace zespołu.

Warto się pospieszyć - "Blue Record" ukazał się w dwóch wersjach: podstawowej i deluxe, poszerzonej o dodatkowy dysk z fragmentem koncertu Baroness z tegorocznego Roadburn Festival (na krążku znajdują się znane z "Red Album" : "The Birthing", "Isak", "Rays on Pinion", "Wanderlust" i "Grad").

12 października 2009

Niwea

Niwea, projekt Dawida Szczęsnego i Wojciecha Bąkowskiego (m.in. grupa KOT, Czykita, gościnnie na płytach BA! i Etama Etamskiego), którego płyta ukaże się nakładem Qulturapu na początku 2010 roku, to jedno z ciekawszych zjawisk polskiego post-rapu. Duet łączy bardzo nowofalową elektronikę z charakterystyczną dla Bąkowskiego beznamiętną deklamacją. Niedawno zostało opublikowane pierwsze koncertowe wideo zespołu:

"Wielkie WuEsBe" z Poznania.

27 sierpnia 2009

Wygląda na to, że wróciłem.

Trudno mówić o wakacyjnej przerwie, bo blog bądź co bądź w wakacje właśnie powstał, niemniej jednak ten połowicznie szczęśliwy okres zbliża się ku końcowi, w związku z czym - paradoksalnie - powinno być więcej czasu, żeby się zająć produkowaniem na temat przyszłej formy jazzu. Tymczasem garść informacji na temat koncertów we Wrocławiu, na które warto się z tych czy innych względów wybrać. Wykonawcy zaznaczeni to naturalnie Ci, których zobaczyć warto lub nawet warciej.

02.09.2009
The Arson Project (Szwecja), Infame (Hiszpania), Social Chaos (Brazylia)
Wagon Club, wstęp: 15, godz.: 20.00
crust/grind/hardcore

10.09.2009
Morne (USA), S.A.T.A.N. (Wrocław)
Wagon Club, wstęp: 15, godz.: 20:00
sludge/crust, crust

18.09.2009
Jacek Kulesza (PL, ex gitarzysta Homosapiens)
ODA Firlej, wstęp: ?, godz.: 20.00
alternatywa bardzo w klimacie macierzystej formacji

25.09.2009
Keith Caputo (USA, Life of Agony)
ODA Firlej, wstęp: 28/35, godz.: 20.00
alternatywa nie w klimacie macierzystej kapeli

28.09.2009
Tackleberry (DE), We Are Idols (Wrocław)
Wagon Club, wstęp: 10/15, godz.: 20.00
rozkrzyczany melodyjny hardcore, rozkrzyczany hardcore'owy d-beat

03.10.2009
A Jezusowi Kazano Spać, Amantia Muscaria, D.Y.R.E.K.T.O.R., Nonsens, goście
Wagon Club, wstęp: 15, godz.: 20.00
undergroundowy hardcore'owy rap, hardcore'owy punk, oldschoolowy hardcore, punk z panią na wokalu

06.10.2009
BlakFish (UK, pozycja obowiązkowa dla tych, którzy odpuścili kwietniowy koncert w CRK)
ODA Firlej, wstęp: ?, godz.: 20.00
math rock / post-hardcore

10.10.2009
The Black Tapes, CF98, Kumka Olik
ODA Firlej, wstęp: 15/20, godz.: 20.00
garage rock, emo pop punk, koniunkturalny popelinowy "indie rock"

16.10.2009
Homosapiens, Jacek Kulesza Trio
ODA Firlej, wstęp: ?, godz.:20.00
alternatywa/post-rock, alternatywa

24.10.2009
Mitch&Mitch, Kwadratowi
ODA Firlej, wstęp: ?, godz.: 20.00
chyba oni sami nawet tego nie wiedzą

27.10.2009
Kongh (Szwecja), Forge of Clouds
CRK, wstęp: ?, godz.: 20.00
black/sludge, stoner/sludge

27.10.2009
Plum
OPT, wstęp: ?, godz.: 21.00
noise rock

05.11.2009
The Complainer & The Complainers
ODA Firlej, wstęp: ?, godz.: 20.00
alternatywa, synth, wszystko...

06.11.2009
Distress (Rosja), Lycanthropy (Czechy)
CRK, wstęp: ?, godz.: 20.00
d-beat, crust

21.11.2009
Świetliki
Łykend, wstęp: 30/35, godz.: 20.00
alternatywa / post-punk

24.11.2009
Therapy?
ODA Firlej, wstęp: ?, godz.:20.00
alternatywny metal

30.04.-03.05.2010
ASYMMETRY FESTIVAL II
ODA Firlej, wstęp: ?, godz: ?
potwierdzone zespoły na chwilę obecną: Mouth of Architect, Helen Money, Yakuza
sludge metal / post-rock / post-hardcore

Opuścić Asymmetry to jak przegrać życie, miejcie to na uwadze.

22 lipca 2009

Skinny Patrini - Duty Free


Premierze debiutanckiego albumu Skinny Patrini towarzyszył spory medialny szum, co rzadko ma miejsce w przypadku zespołów sceny alternatywnej, wydających w niezależnych wytwórniach. Tłumaczyć to może fakt, że „Duty Free” to pierwszy polski electroclashowy album. Wypadałoby dodać, na światowym poziomie – prasa muzyczna odważnie zakwalifikowała projekt Anny Patrini i Michała Skórki do tej samej ligi, w której znajdują się zespoły wymieniane przez muzyków za bezpośrednia inspirację: IAMX i Peaches.

Skinny Patrini określają swoją muzykę jako electro, chociaż to uproszczenie – na „Duty Free” czuć echa nowej fali, post-punkowy duch jest obecny zarówno w śpiewie Anny Patrini, jak i w muzyce robionej w całości przez Michała Skórkę, a niekiedy pojawiają się elementy przywodzące na myśl industrial czy nawet digital hardcore. Skojarzenia można by wymieniać w nieskończoność, a właśnie dzięki temu eklektyzmowi „Duty Free” jest tak spójna i nie daje spokoju.

15 lipca 2009

Zmaza - To Nie My


Druga płyta punkowej Zmazy to jedno z solidniejszych wydawnictw zeszłego roku, z pewnością czołówka, jeżeli chodzi o polską alternatywę. W czasach gdy coraz więcej zespołów związanych z punkiem zwraca się ku tak zwanemu „punky reggae”, gubiąc po drodze sens i szczerość, Zmaza dalej jest bezkompromisowa – proste riffy, krytyczne teksty, mające jednak niewiele wspólnego ze sloganami wyrzucanymi hurtowo przez wokalistów niektórych kapel. Wnikliwa analiza przedstawianych społecznych sytuacji, mocne pointy – tak najkrócej można scharakteryzować styl trzcianeckiego tria. Muzycznie zaś dominuje prostota, dobrze znane, sprawdzone patenty i bardzo chwytliwe, melodyjne refreny, które prowokują do myślenia.

Od otwierających płytę „Cyfr” po ostatni utwór – uwspółcześnioną wersję szlagiera Dead Kennedys – „Wakacje w Iraku” mamy do czynienia z prawdziwym, pełnowartościowym punkiem, którego deficyt można od jakiegoś czasu zaobserwować na polskiej scenie.

10 lipca 2009

Coalesce - OX


Po dziesięciu latach Coalesce wraca z nową płytą. Czy spodoba się ona starym fanom – nie mnie oceniać. Powinno się jednak spodobać wszystkim, którzy lubią złożoną, skomplikowaną muzykę i artystów, którzy poszukują swojego niepowtarzalnego stylu, czerpiąc inspiracje z wielu źródeł. Tak właśnie jest w przypadku „OX”. Mamy tutaj oczywiście to, z czego znany jest zespół – mathcore’owo-metalcore’ową mieszankę ciężkich riffów i agresywnych wokali. Mamy też dużo nieoczywistych motywów, które pojawiają się już w drugim utworze. Gdy milknie krzyk wokalisty, pojawiają się melodyjne chórki, które wprowadzają psychodeliczny klimat. Trzeci z płyty „Wild Ox Moan” zaczyna bluesowym intrem; melodia wokalu nieodparcie kojarzy się z „Oni zaraz przyjdą tu” Breakoutu. Trudno posądzić Coalesce o inspirowanie się polskim zespołem z lat 70., to jednak kolejna z niespodzianek czyhających na nowej płycie. Jest w pełni akustyczne „Where Satires Sour”, jest połamane przyspieszenie w „Villain We Won’t Deny” i taka sama pierwsza połowa „Purveyor of Novelty and Nonsense”, akustyczne przejście i końcówka, której nie powstydziliby się muzycy Cult of Luna. Powrót do ostrego grania z taką ilością różnorodnych podziałów rytmicznych, jaką tylko był w stanie spamiętać perkusista, moment wyciszenia w walcu „We Have Lost Our Will”, kolejne energetyczne kawałki w postaci „Questions to Root out Fools”, „By What We Refuse” i pierwszej połowy „Dead is Dead”, po której milknie rozkrzyczany wokalista, pojawia się malownicza, niemalże post-rockowa partia gitary i marszowy werbel, znowu sludge’owe klimaty z okolic Cult of Luna, które zostają także w ostatnim na płycie „There is a Word Hidden in the Ground”, przetykane przesterowanym wokalem i dość krótką gitarową solówką.

Relapse Records przyzwyczaiło nas do eksperymentujących zespołów, które nie boją się przekraczać granic gatunków i pozostawiać w swojej muzyce śladów wielu różnych inspiracji. Z czystym sumieniem można powiedzieć jednak, że czegoś tak eklektycznego i jednocześnie spójnego jak „Ox” Coalesce dotychczas nie było.

4 lipca 2009

Deathwish Live Series: Blacklisted, Converge, Pulling Teeth, Bitter End, The Hope Conspiracy

Dzisiaj nie będzie standardowego nudnego wpisu. Deathwish Inc. to wytwórnia kierowana przez Jacoba Bannona z Converge, która zajmuje się najogólniej rzecz biorąc hardcorem i jego pochodnymi. Deathwish Live Series z kolei to seria bootlegów kapel związanych z Deathwishem, które można za darmo ściągnąć ze strony wydawnictwa. To moje dzisiejsze odkrycie, niniejszym się dzielę. Na szczególną uwagę zasługują Blacklisted, Converge i The Hope Conspiracy, chociaż dwa pozostałe też są dobre.

3 lipca 2009

Street Sweeper Social Club


Dobrze, że nie kupiłem tej płyty. To w zasadzie jedyne, co ciśnie mi się na usta, a debiut tej „supergrupy” (termin nijak nie pasuje mi do SSSC) jeszcze grać nie przestał. A o mało co bym nie kupił, jako fanboy Rage Against the Machine, zachęcony dodatkowo dwoma świetnymi utworami, jakie znalazły się na „NINJA 2009 Tour Sampler”, który jest bardzo przyjemną EPką z dwoma utworami każdego zespołu z trasy NINJA 2009, czyli od Nine Inch Nails, Jane’s Addiction i Street Sweepera właśnie. Po wielokrotnym przesłuchaniu „Clap for the Killers” i „The Oath”, po obejrzeniu wielu koncertowych filmików od SSSC pewnikiem pobiegłbym prosto do sklepu i wydał duży pieniądz na wydaną przez Warnera (czyżby zwrot w stronę niezależnych labeli?) płytę, na okładce której wyeksponowane są nazwiska ludzi odpowiedzialnych za całe to muzyczne rozczarowanie: Tom Morello i Boots Riley. Nawet jeżeli nie zna się drugiego z panów (jak to było w moim przypadku), to sam fakt, że w projekt zamieszany jest gitarzysta RATM powinien dawać choć odrobinę rozeznania w tym, czego możemy się spodziewać. Oczywiście, zaangażowany rap rock. Brzmiący dość wtórnie, dodajmy, choć Rileyowi chwali się, że nie stara się naśladować Zacha de la Rochy. Mimo wirtuozerii Toma Morello, paradoksalnie najlepszymi utworami na płycie są te, których nie ciągnie do przodu gitara. Riley i Morello pewnikiem sporo by zyskali, gdyby przycięli „Street Sweeper Social Club”, robiąc z jedenastopiosenkowego albumu EPkę z sześcioma kawałkami. Wydawnictwo zawierające tylko i wyłącznie „Fight! Smash! Win!”, singlowe „100 Little Curses” (do którego powstało raczej kiepskie, choć pomysłowe, video), nindżowa dwójka: „The Oath” i "Clap For The Killers". Do tego „Megablast” z końcówki i zamykający „SSSC” naprawdę dobry „Nobody Moves (Til We Say Go)” miałoby szansę trochę namieszać. Tymczasem warte uwagi utwory giną przytłoczone przez kawałki po prostu słabe i wtórne.

Innymi słowy, kiepski debiut, choć momenty były.

W ramach ciekawostki nagranie z tego samego koncertu, co był wyżej linkowany. Jak wiadomo, bojownicy wszystkich krajów łączcie się, zatem cover piosenki pani, fenomenu popularności której zupełnie nie rozumiem, a która bardzo lubi "Tamilskie Tygrysy" - co już nie walczą, bo broń złożyły - a która, dziwnym zbiegiem okoliczności, nazywa sie M.I.A., zatem "Paper Planes".

1 lipca 2009

Perspecto - Demo 2006


Perspecto to kwartet z Grudziądza, który porusza się w dość szerokiej luce między post-hardcore’em, rockiem progresywnym a alternatywą. Ich pierwsze demo z 2006 roku brzmi tak, jak mógłby brzmieć Radiohead, gdyby którykolwiek z muzyków tego zespołu wiedział, co znaczy energia lub miał w swojej kolekcji album „End Hits” Fugazi lub choć raz usłyszał otwierający płytę „Break”.

Materiał zaczyna się od hałaśliwego i melodyjnego „In droves” – w zwrotkach narasta nerwowa atmosfera, refreny to wybuch energii. To jeden z lepszych otwieraczy, jaki słyszałem ostatnio. Bridge przynosi klimat trochę jak z „Atrocity Exhibition” Joy Division, ale to bardzo luźne skojarzenie, szybko wraca nastrój z pierwszej połowy utworu, zwariowane solo, jednak wszystko brzmi dalej dość stonowanie. Następuje płynne przejście w „Changes”, nastrojowe gitary, wszystko zaczyna się rozkręcać, pojawiają się sprzężenia – jest naprawdę ciekawie. „Fashion whores” w zasadzie powiela schemat – zaczyna się spokojnym wokalem, muzycy cośtam pogrywają, nagle łup i jesteśmy bombardowani melodią i hałasem. Następny utwór, w całości instrumentalny i – co zaskakujące – noszący nazwę „Instrumental” mógłby być nastrojowy i flegmatyczny, na szczęście muzycy Perspecto nie znali wtedy znaczenia tych słów (poznali je dwa lata później, o czym możemy się przekonać słuchając ich debiutanckiego ‘Unisono Dissonance’, o którym za jakiś czas) i mamy kolejny połamany, energiczny kawałek. ‘Lend me your eyes’ przynosi jakieś wyciszenie, ale gitary nie dają wytchnienia, neurotyczne, rzężące, grają niebanalne partie, sprawiając, że trudno się od słuchania tego materiału oderwać. ‘Offshore’ to kolejne klimatyczne intro i nieco melorecytujący wokal, który czasem ginie nakryty partiami gitar, chociaż słychać go dość dobrze w refrenowych zaśpiewach i krzykach. A potem wszystko nagle się urywa i wchodzi „Boulevard press”, prowadzony przez zdecydowaną sekcję rytmiczną. Gitary grają cicho i spokojnie, w pewnym momencie pojawia się rozdzierająca solówka, wokalista przypomina sobie, jak śpiewał wcześniej. Utwór kończy się tym samym tematem, którym się zaczynał.

To solidny materiał, naprawdę obiecujące i dobrze rokujące demo. Tak samo jak następne, na którym nastąpiła zmiana kierunku i pomysłu na własną muzykę, nie była ona jednak aż tak radykalna, jak na debiucie.

Pod tym adresem "Demo 2006" do ściągnięcia za darmo (udostępnione przez muzyków).

30 czerwca 2009

Baby Shakes - The First One


Trudno jednoznacznie ocenić debiutancki longplay Baby Shakes „The First One” wydany nakładem Douchemaster Records z Atlanty. Trudności dostarcza w pierwszej kolejności lekkość tej płyty – dziesięć bezrefleksyjnych, wpadających w ucho utworów z uroczymi do bólu melodiami i nieco czystszym niż by się chciało brzmieniem. Powerpopowy kwartet tworzą trzy panie i pan perkusista, którego rola obsadzana jest naprzemiennie przez dwie osoby. Od razu nasuwają się skojarzenia z The 5.6.7.8's, choć to w pełni żeńskie trio z Tokio gra zdecydowanie brudniej, dzięki czemu brzmią szczerze i nawet mimo występu u Quentina Tarantino (kto nie wie, o co chodzi, niech w te pędy przypomina sobie scenę po scenie pierwszego „Kill Billa”, a jeżeli to nie przyniesie skutku, zapraszam tu) ich muzyka ma dalej ducha prostego, garażowego grania. Czego niestety nie można powiedzieć o Baby Shakes, które brzmią jak zespół złożony i wylansowany przez dużą wytwórnię w celu podobania się dla sprzedawania się. „The First One”, mimo wielkiego potencjału wpada i wypada jednym uchem. Może na kolejnym krążku panie i panowie z Baby Shakes popracują nad tym, żeby było lepiej, niż jest. Jak się postarają, może wylądują u Tarantino. Bo mają pewien potencjał.

29 czerwca 2009

The Sinister Ducks - The March Of The Sinister Ducks


Teraz to już będzie absolutny powrót do przeszłości. Może na początek dwa słowa wyjaśnienia, czemu w ogóle zajmuję się singlem wydanym na siedmiocalowym winylu, jedynym wydawnictwie powołanej do życia w 1983 roku i istniejącej naprawdę krótko małej grupy z Northampton? Robię to z dwóch powodów i tylko jednym z nich jest argument nie do zdarcia, że mi się po prostu „The March Of The Sinister Ducks” podoba. Drugim z nich są nazwiska ludzi, którzy w istnienie Złowieszczych Kaczek byli zamieszani. Byli to kapitan José da Silva i Translucia Baboon, rezydujący obecnie w ciałach – odpowiednio – Davida J, grającego wtedy jeszcze w Bauhausie, i Alana Moore’a, zarówno wtedy, jak i teraz, piszącego scenariusze komiksowe (Moore jest autorem – między innymi – scenariuszy do „V jak Vendetta”, „Prosto z piekła, „Ligi Niezwykłych Gentlemanów”, czy „Watchmen”). Oprócz nich, w składzie The Sinister Ducks znalazł się Max Akropolis, szerzej znany jako Alex Green z The Jazz Butcher.

Wyżej wymieniona trójka stworzyła zatem The Sinister Ducks i nagrała singiel, na którym znalazły się dwa utwóry – tytułowy „The March Of The Sinister Ducks” i b-side „Old Gangsters Never Die”. Trudno jednoznacznie zaszufladkować tę muzyczną efemerydę – najbezpieczniej byłoby chyba powiedzieć, że muzyka The Sinsiter Ducks to coś z okolic mrocznego kabaretu z drobnym wpływem no wave i jazzu (trąbka w „Old Gangsters Never Die”). Głos Alana Moore’a oraz sposób narracji kojarzyć może się z Nickiem Cave’em z połowy lat dziewięćdziesiątych, a klimat kompozycji – zwłaszcza b-side’a – przywodzi na myśl krajobraz znany z „Sin City” Franka Millera.

Szkoda, że na tym jednym singlu kończy się dyskografia The Sinister Ducks, choć Moore współpracował jeszcze później z Davidem J, czego efektem jest EPka osadzona w podobnym klimacie, zatytułowana „V for Vendetta”, będąca swego rodzaju ścieżką dźwiękową do wiadomego komiksu. Na YouTube'ie można odsłuchać m.in. "This Vicious Cabaret" z tejże EPki.

Za zgodą muzyków Neil Gaiman opublikował stronę A singla na swoim blogu. Ktoś poszedł krok dalej i cały materiał dostępny jest TU.

28 czerwca 2009

BATALJ - S/T Demo 09



Wczoraj czy przedwczoraj miałem szczęście trafić na bardzo ciekawe demo bardzo ciekawego zespołu z bardzo pięknego miasta, jakim jest Göteborg. Zespół nazywa się BATALJ, ich profil MySpace twierdzi, że tworzą go Knatte, Fnatte i Tjatte, w co nie do końca mi się chce wierzyć, ale przyjmijmy, że tak jest faktycznie. Co zatem grają Knatte, Fnatte i Tjatte? To jest bardzo dobre pytanie.

Najprościej byłoby powiedzieć, że to noise rock i dać sobie spokój z szufladkami. Niestety, to mogłoby być – a dość prawdopodobne, że faktycznie byłoby – krzywdzące dla zespołu, który sporo wysiłku włożył w to, żeby brzmieć jak nikt inny. Brzmią zatem jak wrocławscy znani i lubiani The Kurws, choć trudno zarzucić członkom BATALJ bezpośrednią inspirację twórcami legendarnej już w pewnych kręgach EPki „Królowi popu odpadł nos”, choćby ze względu na staż obu zespołów.

Na demie BATALJ mamy zatem wyeksponowany bas, gitarę brzmiącą jakby rodem z lat 60., punkową energię i zabawy rytmem, których nie powstydziliby się Bracia Wright z NoMeansNo, plus rozkrzyczany, lekko fałszujący wokal, który czasami ginie przytłoczony przez galopującą sekcję rytmiczną. Do tego wszystkiego dochodzi lekka nutka psychodelii, która może wskazywać na rozległość zainteresowań i inspiracji szwedzkiego tria.

I znowu, „West Side is the best!” (Zwłaszcza, jak się weźmie pod uwagę ostatnie nagrania pewnego zespołu z East Side)

Stąd do ściągnięcia cały materiał.

27 czerwca 2009

The Antikaroshi - Crushed Neocons


Nikt nie lubi, kiedy recenzja składa się tylko i wyłącznie z porównań do kapel znanych i lubianych. Dlatego na początku wypluję z siebie serią nazwy zespołów, które przychodzą mi na myśl podczas słuchania The Antikaroshi. At the Drive-In, We Versus The Shark, Searching For Calm. Uff, skończyłem.

Co z tego wynika? Melodyjne wokale, połamane rytmy, dość wygładzone, choć energiczne i jak najbardziej okresowo agresywne granie z szufladki, na której samym dnie, w przegródce z etykietką „1985” leżakuje „End On End” Rites of Spring. The Antikaroshi to trio, choć tak pełne brzmienie, jakie udało im się uzyskać na „Crushed Neocons” jest często poza zasięgiem kwartetów czy kwintetów. Szokiem było dla mnie na koncercie, jaki grali wspólnie z Enablers we wrocławskim Firleju, że tak wielopoziomowa muzyka może być grana przez zaledwie trzech ludzi – gitarzysta i basista prócz swoich „przyrodzonych” instrumentów grali jeszcze na klawiszach, które brzmiały naprawdę intrygująco i dobrze, że na płycie są wystarczająco dobrze wyeksponowane i nie giną przytłoczone przez resztę instrumentów.

Na swoim debiutanckim krążku The Antikaroshi zmieścili dziewięć utworów, z czego wieńczący płytę „Prsndcns” to dwudziestominutowe monstrum, na które składa się jeden utwór, długa cisza, drugi utwór, mniej elektroniczny od pierwszego, bardziej od niego sympatyczny, po raz kolejny długa cisza i jakieś głosy już pod sam koniec. Zwłaszcza ów drugi utwór w formie hidden tracka jest godny uwagi – muzycy trochę shoegazerują i wychodzi im to dobrze, wyraziście, pod koniec pojawia się coś w stylu umiarkowanego jamu, a wokalista przypomina sobie, jak się krzyczy, przez co wszystko nabiera stosownej ekspresywności i można powiedzieć, że to mocna końcówka mocnej płyty.

„Crushed Neocons” to solidny debiut, The Antikaroshi pokazali, na co ich stać i miejmy nadzieję, że nie powiedzieli ostatniego słowa.

26 czerwca 2009

SAMO - Plex zero


Drugi album warszawskiego SAMO wydany nakładem Tone Industria to EPka „Plex zero”. Całkiem zgrabny digipack, całkiem zgrabne promujące wideo w sieci, brzmienia takie, do jakich przyzwyczaiło Tone Industria, czyli – dla przypomnienia – wydawca płyt Neumy, Blast Muzungu czy SAMO właśnie. A jednak coś mi tu nie pasuje. A tego czegoś jest dość sporo, bo aż pięć utworów, w których tak naprawdę nie do końca wiadomo, o co chodzi prócz tego, że jest połamanie, głośno, szybko i dużo.

Im dłużej słucham, tym bliżej jestem znalezienia punktu odniesienia i przyjmijmy, że tym punktem będzie pierwszy album, jaki wydała Neuma, album nazywający się zresztą tak samo, jak zespół. Na „Neumie” też było bardzo połamanie, był gniew, był krzyk, tylko że tamta płyta powstała sześć lat temu i nawet jeżeli wtedy brzmiało to świeżo, to teraz po prostu nudzi. Co gorsza, „Plex zero” jest po prostu zbyt sterylne i brakuje w tym energii, co jest z całej listy zarzutem najpoważniejszym.

Podobno pierwsza płyta, długograj z udziałem wokalisty świętej pamięci Kobonga, Bogdana Kondrackiego, jest znacznie lepsza. W sumie, to żaden wyczyn. „Plex zero” jest po prostu kiepskie.

25 czerwca 2009

Dorena - Holofon


Dorena to pięciu bardzo młodych Szwedów, którzy wyrośli ze screamo i zabrali się za coś poważniejszego, choć – dla niektórych – równie niestrawnego. Dorena, mianowicie, w przeciwieństwie do poprzedniego zespołu Göteborczyków (niemieccy „rczycy” wyglądają jakoś naturalniej, nie?) gra post-rock. I robi to naprawdę bardzo dobrze.

Widziałem ich na żywo podczas konkursu Neuro Music przed festiwalem Asymmetry, występowali jako gwiazda, choć – trzeba to przyznać zespołom konkursowym – było przed Szwedami kilka kapel, które zagrały na porównywalnym poziomie (między innymi Tides From Nebula czy Proghma-C). Następny dzień natomiast upłynął mi na słuchaniu „Holofon”. I nie powiem, żebym uważał ten czas za stracony.

To w ogóle dość dziwna płyta. Może nie jest dziwniejsza od reszty post-rockowych albumów, ale ma dla mnie, laika, dużo zaskakujących elementów. „Holofon” otwiera „Fantasia”, słyszymy gwar ulicy, samochody, w pewnym momencie wchodzą gitary, które wprowadzają do tych codziennych dźwięków autentyczną magię. Ni z tego, ni z owego zaczyna się „Till Vånig Tretton” [Do trzynastego piętra], mój faworyt, tak podczas słuchania „Holofon”, jak i w trakcie koncertu. Metrum walca, delikatnie akcentujący bas, gitary o uspokajającym, łagodnym brzmieniu, smyczki, w połowie utworu wokaliza, przyspieszenie, świetna perkusja, mnóstwo wybrzmiewających talerzy, co nie wiąże się z utratą tego tajemniczego klimatu, jaki miała pierwsza część utworu. To prawie jedenastominutowe dzieło sztuki, prawdziwa perełka. Na YouTube’ie można zobaczyć i posłuchać „Till Vånig Tretton” w dwóch częściach. Jest to o tyle ciekawe, że lepiej niż w studyjnej wersji słychać wiolonczelistkę, a basista Jonatan Tikas gra w pierwszej części na prawdziwym dżewnianym kontrabasie. Potem mamy „Solen har förblindat mig” [Słońce mnie oślepiło], które zaczyna się nastrojowymi gitarami, do których z czasem dołączają perkusja z basem. Można naturalnie przyczepić się, że – podobnie jak następny na płycie „Tiden gick, men utan oss” [Czas minął, lecz bez nas] – utwór zbudowany jest według pradawnego post-rockowego schematu „zacznijmy spokojnie, przywalmy pod koniec”, ale ze względu na długość kompozycji oraz urozmaicenia, jakie zastosowali muzycy, nie przeszkadza to w cieszeniu się „Holofonem”, gdyż po prostu się tego nie zauważa. Po „Tiden gick” następuje „I huset jag växte upp” [W domu dorastam], a malownicze dźwięki gitar i nieco marszowo grającej sekcji rytmicznej przeplatają się z wsamplowanymi głosami dzieci. W tym utworze naprawdę świetnie wypada ebow (elektroniczny smyczek), który wprowadza ciekawą atmosferę, wszystko zaczyna nabierać mocy, nadając całemu utworowi wspaniałej energii. „En tonårsromans” [Nastoletnia miłość] przynosi ukojenie po burzliwej końcówce „I huset jag växte upp”. Bardzo ważną rolę odgrywają w tym utworze bas z perkusją, przebijające się spod partii wygrywanych przez trójkę gitarzystów – od samego początku do końca basista z bębniarzem, niebaczni na zmiany gitarowych tematów, grają coś, co nieodparcie kojarzy się ze spowolnionym nieco biciem serca.

Płytę zamyka „Dagsländan” [Jętka], z początku nieśmiała, o nieco połamanym rytmie i wybrzmiewających do końca dźwiękach. Dopiero później utwór się zagęszcza, coś zaczyna się w nim dziać, choć dalej słychać echa początkowego tematu, perkusja daje o sobie znać, po jakimś czasie pojawia się regularny rytm na bębnach i basie, zaczyna to brzmieć agresywnie, pojawia się niezwykle plastyczna solówka, przejścia na bębnach (i dziwnie brzmiąca stopa), a wszystko nagle niespodziewanie uspokaja się, przygasa, by ponownie wybuchnąć i zgasnąć na dobre.

Co prawda na co dzień bliższe mi jest wschodnie wybrzeże Szwecji, zwłaszcza Umeå i Nyköping, to słuchając „Holofon”, chciałoby się czasem krzyknąć tak, jak Ali G: „West Side is the best!"

PS. W październiku Dorena znowu pojawi się w Polsce, mają póki co zabookowany koncert w Częstochowie, ale możliwe, że to nie wszystko.

23 czerwca 2009

Sni Sredstvom Za Uklanianie - 1983-1986


Nawet gdyby Sni Sredstvom Za Uklanianie nie był zespołem Tymona Tymańskiego, to za samą nazwę, oznaczającą po chorwacku „Sni – środek do usuwania”, należałoby zwrócić na nich uwagę. W zeszłym roku została wydana płyta z archiwaliami, nagrania obejmują lata, czego nie można wywnioskować z tytułu, 1983-1986, choć płyta brzmi, jakby została nagrana wczoraj czy w zeszłym tygodniu (zakładając, że teraz komuś prócz Wież Fabryk udałoby się osiągnąć tak szczere nowofalowe brzmienie). No właśnie, Sni to agresywna, neurotyczna zimna fala, która czasami zbliża się wręcz do nowojorskiego no wave czy, będącego jego pochodną, noise rocka (a, dla przypomnienia, mowa o Gdańsku w połowie lat osiemdziesiątych, nie Nowym Yorku, Melbourne, czy Waszyngtonie), a czasem potrafi zabrzmieć nadzwyczaj kojąco i spokojnie. Mimo dość często deklarowanej bezsilności wobec tego, co się dzieje, mimo poczucia beznadziei, jakie niejednokrotnie uderza z utworów Sni („Moja lewa ręka”, „Film”, „Pryzmat”), mimo często makabrycznych tekstów Tymańskiego („Inne słońca”, „Manekin”, „Trup w wannie”) całość daleka jest od nihilizmu i przejmującego chłodu „Nowej Aleksandrii” Siekiery. Dość często można podczas słuchania „1963-1986” odnieść wrażenie, że muzyka nie pasuje do tekstu – często skoczne (jak na zimną falę, naturalnie) melodie są tłem dla groteskowych słów („Wrona”), zaś tekstom, w których pojawia się afirmacja beznadziei, towarzyszy kojąca, taneczna wręcz muzyka („Jutro”). Nad całym krążkiem unosi się duch Totartu, z którym związany był Tymański w latach osiemdziesiątych – muzyka Sni Sredstvom Za Uklanianie przesycona jest atmosferą tej nihilistycznej grupy performerskiej, czerpiącej pełnymi garściami z tradycji dadaistów i surrealistów.

To niezwykle interesująca i eklektyczna płyta, dobrze, że została w końcu wydana. Szkoda, że nie zanosi się, żebyśmy mogli liczyć jeszcze na jakieś inne wydawnictwa Sni.

22 czerwca 2009

Radio Bagdad - Kupując Czerń


Na ile poważnie można podchodzić do płyty, która zaczyna się od na wskroś demówkowego „raz, dwa, trzy, cztery”? A co to ma do rzeczy? Chłopaki z Radio Bagdad już pierwszą swoją płytą zrobili drobne zamieszanie na polskiej scenie, druga na pewno też nie przejdzie bez echa. Brzmienie gitary trąci aż miło rockiem garażowym, w tle buja bas, perkusja ładnie akcentuje, a wokaliście zdarza się brzmieć jak Maciejowi Maleńczukowi ongiś. Teksty na „Kupując czerń” krążą wokół tematów społecznych, krytykują konsumpcjonizm, bezrefleksyjność („i tak po kolejnym koncercie punkowym spotkamy się w centrum handlowym”), zaś w „Naiwnej piosence pacyfistycznej” ma miejsce mała rozprawa z obecnością polskich wojsk na Bliskim Wschodzie. Wprawdzie Radio Bagdad często zaznacza swoje przywiązanie do The Clash, nie ulega wątpliwości, że muzycy nasłuchali się trochę tak zwanego indie rocka – na płycie dużo jest melodii, których nie powstydziłaby się niejedna młoda brytyjska kapela.

Można powiedzieć, że „Kupując czerń” jest płytą lekką. Można powiedzieć, że jest do pewnego stopnia naiwna. Ale czy to zmienia fakt, że słucha się jej dobrze i przyjemnie?

Tides From Nebula - Aura


Przeważnie, gdy mowa o post-rocku, stwierdzam półgębkiem, że dla mnie słuchalny post-rock to w zasadzie tylko i wyłącznie Something Like Elvis z 'Cigarette Smoke Phantom'. Od stycznia miałem jednak wiele okazji do tego, żeby przekonać się, jakim byłem ignorantem. Jedną z nich niewątpliwie był występ Tides From Nebula na konkursie Neuro Music przed festiwalem Asymmetry w Firleju. O klasie tamtego występu niech świadczy fakt, że zespół wygrał nagrodę główną po tym, jak przekonał do siebie wszystkich członków jury, jak i nagrodę publiczności, zostawiając inne kapele daleko za sobą. A już na występ Tidesów na Asymmetry – co było jedną z nagród – gotowa była ‘Aura’. Jak prezentuje się debiutancki album tak obiecującego zespołu? ‘Aura’ to dziewięć utworów i w sumie prawie pięćdziesiąt minut naprawdę świetnie zagranej i zrealizowanej muzyki. Post-rock na najwyższym poziomie, coś dla fanów Mogwai czy Red Sparowes – wśród polskich zespołów naprawdę unikalna grupa, warto poświęcić im chwilkę czasu. Zwłaszcza, że TFN udało się na albumie studyjnym uchwycić tę samą energię i plastyczność, jaką mają ich koncerty.

21 czerwca 2009

Blindead - Impulse EP


Kiedy po raz pierwszy usłyszałem Blindead, nie porwało mnie to granie – wydawało mi się, że gdyńska kapela ginie w nurcie jej podobnych, że niczym się nie wyróżnia, prócz tego, że jest jedną z pierwszych, które eksplorują te rejony w Polsce. Mojego nastawienia nie zmienił również występ zespołu przed Minskiem na Asymmetry Festival 26 kwietnia w ODA Firlej, gdzie odbyła się też premiera „Impulse”. Nie wiem, czemu zwlekałem z poznaniem tego materiału do teraz.

Ci, którzy orientują się w międzynarodowej i polskiej (rodzącej się) scenie sludge metalowej często porównują Blindead do takich zespołów jak Isis czy Cult of Luna. Czy mają rację, trudno powiedzieć. Faktem jest natomiast, że na najnowszym wydawnictwie muzycy penetrują nieobecne na wcześniejszych albumach rejony. Już od pierwszych dźwięków tytułowego „Impulse” słychać różnicę – znacznie więcej elektroniki, sample zdecydowanie bardziej wyeksponowane niż na „Autoscopia / Murder In Phazes”. Nie oznacza to oczywiście, że brakuje solidnych gitarowych riffów i zagrywek, do których przyzwyczaił nas Blindead. Zespół pozostał wierny stylistyce, w której się porusza, wprowadzając jednak kilka nowych elementów, jak na przykład melodyjny śpiew. Na tym nie koniec – „Between” i „Distant Earths” to bardzo interesujący efekt flirtu gatunków dotychczas uprawianych przez Blindead z ambientem. Pojawia się też wokaliza Magdaleny Prońko, silnie kontrastująca z ciężkimi, połamanymi riffami i ryczącym głosem Patryka Zwolińskiego, który jest naprawdę w zachwycającej formie.

EPka „Impulse” to ponad trzydzieści minut ciężkiego grania, które wykracza poza ciasno określone ramy gatunków, eksperymentuje i pokazuje, że współrzędne geograficzne nie mają nic wspólnego z jakością tworzonej muzyki.

Blindead obecnie trasuje z dwoma amerykańskimi zespołami - Rosetta i City of Ships.

The Black Tapes


Są czasem takie debiuty, po przesłuchaniu których nie pozostają żadne wątpliwości, co do tego, że zespół prędzej czy później wskoczy do ścisłej czołówki (w tym wypadku) polskiej sceny. Jednym z takich debiutów jest wydana pod koniec kwietnia przez Antenę Krzyku/Open Sources zrzeszone w konglomeracie Rockers Publishing płyta "The Black Tapes".

Twierdzenie, że fala indie rocka ominęła Polskę byłoby bardzo niepoważne. Trudno jednak nie zgodzić się, że oczy większości zespołów zwrócone były do tej pory w stronę Wysp Brytyjskich i grania spod znaku Arctic Monkeys, podczas gdy dużo ciekawych i często bardziej oryginalnych rzeczy powstawało w tym czasie w innych częściach Europy, jak na przykład Szwecja. Gdy na scenie angielskiej powstawały kopie kopii, brzmiące tak samo i reprezentujące ten sam poziom artystyczny, w dziesięciotysięcznym miasteczku Fagersta powstali The Hives, którzy odkurzyli patenty na granie rocka takim, jakim go Pan Bóg stworzył. Niewiele później kilku przedstawicieli sceny punkowej z Umeå wróci z trasy po Stanach Zjednoczonych, a gdy oficjalnie rozpadnie się zespół Refused, którego ostatnia płyta „The Shape Of Punk To Come” zredefiniowała nowoczesny hardcore, jeden z nich założy The (International) Noise Conspiracy, by – tak jak The Hives – odkrywać na nowo garażowe granie rodem z lat sześćdziesiątych.

Do tego typu zespołów odwołują się niewątpliwie Black Tapes, ich debiutancki album to solidna dawka rock’n’rolla w pełnym tego słowa znaczeniu – chwytliwe riffy, taneczne tempo, nieprzeintelektualizowane teksty, które oczywiście nie są pozbawione pewnej refleksji („1984” czy „Masterplan”). Już od pierwszego riffu z otwierającego album „What Goes Around” widać, z czym będziemy mieć do czynienia. Debiut The Black Tapes to dziesięć energetycznych utworów, z których każdy mógłby stać się hitem. Można co prawda uznać zarzut o wtórności tego typu muzyki za uzasadniony, to trzeba pamiętać, że to pierwsze wydawnictwo warszawiaków i nie wiadomo, w którym kierunku pójdą przy kolejnej płycie. Jak dotąd nikt nie grał w ten sposób po tej stronie Bałtyku. Dobrze, że się to zmieniło.

The Shape OF Jazz To Come

Także ten. Niniejszy blog nie będzie poświęcony jazzowi, ale mam słabość do The Nation of Ulysses i "Plays Pretty For Baby", więc przyjmijmy, że stąd tytuł. Niniejszy blog poświęcony będzie zjawiskom z dziedziny muzyki tak nowej, jak nienowej, zjawisk okołomuzycznych, możliwe że teatru, komiksu czy kina, ze wskazaniem na komiksu czy kina. Enyłej, miejmy nudny wstęp za sobą.

Miłej lektury.