16 stycznia 2010

Revolution Action

Jeżeli to czytasz, miej świadomość, że właśnie dołączasz do elitarnego grona ludzi, którzy dowiedzą się o tym, że ich dzieci dzień szósty lutego 2010 będą wymieniać jednym ciągiem z 18 marca 1871, 7 listopada 1917, 17 lipca 1936 i 3 maja 1968. Szóstego lutego 2010, jak nietrudno się domyśleć, wybuchnie rewolucja. Tak przynajmniej twierdzą autorzy tego filmiku:



Ich manifest jest nie jest specjalnie skomplikowany, brzmi tak: "Sobota 06 lutego 2010 - w każdym mieście świata. Oskarżamy nasze banki i polityków o wszystkie zbrodnie, które popełnili. Wszyscy jesteście zaproszeni, żeby się przyłączyć. Potrzeba tak wielu ludzi i grup do wzięcia udziału, podzielcie się tym ze wszystkimi, których znacie." Apel ów musiał trafić na podatną glebę - filmik wrzucono 10 stycznia, dziś jest 16 (coraz bardziej 17), przez cały tydzień 86 wejść.

Raczej nie ma co liczyć na to, że jakiś przyszły Debord napisze "Tezy o Lutym 2010", ani na to, że w drugiej z nich uzna Luty 2010 za "największy festiwal XXI wieku". Nawet jeśli, to na pewno żadne przyszłe Noise Conspiracy nie zrobi o tym takiej piosenki.




"Ci, co wywołują częściową rewolucję, jedynie kopią swój własny grób."

13 stycznia 2010

brzydkie twarze w autobusach

Pan pocztowiec przyniósł reedycję "Statku Kosmicznego" Ścianki, wydaną przez My Shit In Your Coffe. Ten fakt robi mi dzisiaj dobrze do spółki z Patrickiem Wolfem. Wczoraj odpuściłem pierwszy w tym roku koncert, na którym mi zależało, więc jest kool.

Z racji tego, że przez te dwa tygodnie jedyne, co się wydarzyło w muzyce to, oprócz przedpremierowych wycieków (m.in. "Kollaps Tradixionales" Thee Silver Mount Zion, "Heligoland" Massive Attack), reaktywacje kapel, które w jakiś sposób wpłynęły swoim graniem na kształt mniej lub bardziej niezależnego grania w latach 90. : Soundgarden i Swans. Żadna z nich nie była specjalnym zaskoczeniem - po "Scream" Chrisowi Cornellowi pozostało w zasadzie reaktywować Soundgarden albo popełnić samobójstwo, zaś Michael Gira zapowiadał powrót Łabądków. Jedynym, co zaskakuje jest fakt, że line-up kapeli oparty jest głównie na członkach Angels of Light i brakuje w nim Jarboe. Rodzi się przypuszczenie, że jest szansa na Angels of Light pod nazwą, za którą organizatorzy koncertów będą musieli po prostu więcej płacić.

Mam, mam, mam, mam (x100000 omfg) mam nowe Kormo. "Musica Teatrale II" jest co najmniej tak dobra, jak jedynka, a może ze względu na to, że jest mniej, krócej, zwarciej, łatwiej łyknąć to na raz i paść przed Kormoranami (tym razem tylko w składzie Paweł Czepułkowski / Michał Litwiniec) na kolana, jest od jedynki lepsza. O ile rzecz jasna skrajne płyty z "La Musica Teatrale" ("Historyja" i "Eklezjastes") były niezwykle wyraziste, tak środek (pozostałe trzy) trochę zlewały się w całość. Na dwójce, może ze względu na to, że prawdopodobnie więcej pracy było w studiu niż na próbach, wszystko jest znacznie bardziej dopracowane. "Opowiadania dla dzieci" do sztuki opartej na zbiorze opowiadań Isaaca Bashevisa Singera to album silnie osadzony w żydowskim jazzie, stanowiącym punkt wyjścia dla licznych eksperymentów muzycznych, z których słyną Kormorany. Jeżeli ktoś jeszcze nie załapał się na hype na Johna Zorna (tudzież już się komuś Masada, Electric Masada, Masada Tańczy Na Lodzie przejadły), niech spróbuje z Kormoranami.

Jeżeli jednak chodzi o poszukiwania, ciekawiej wypada druga część drugiego krążka - "Król Umiera, czyli Ceremonie". Genialna "Mahakala", która jest bardziej Kobongowa od Kobonga i Mojej Adrenaliny razem wziętych, czy wręcz trip-hopowe "Funeral Fashion Show" to tylko skromna dawka tego, co proponują Kormorany. Fripp twierdzi, że zrobili muzykę do około 40 spektakli. Nie miałbym nic przeciwko temu. Jeśli choć połowa będzie tak dobra, jak to, co ukazało się dotychczas nakładem Rity Baum, to będzie bardzo miło.

Z innej beczki: wykrakaliście, kolego Wurman, czyli "pseudoartyści a uczucia Polaków" .

10 stycznia 2010

risercz ziemkiewiczowski strajks bak

Jeden z moich dwóch ukochanych publicystów, RAZ, szaleje. Po tym, jak w zeszłym tygodniu wywietrzył spisek, wczoraj, znowu na łamach Rzepy, postanowił po raz kolejny skompromitować się w oczach ludzi, którzy choćby w stopniu minimalnym opanowali obsługę przeglądarek internetowych. W swym światłym wywodzie o tym, że Krytyka Polityczna to żadna tam nowa lewica, tylko nowy establishment i przedsiębiorstwo raczył napisać coś takiego:
Owoż dulce et decorum jest opowiadać ogólnie o źle kapitalizmu, neoliberalizmu, globalizacji etc. Ale napiętnowanie jakiegoś konkretnego przykładu to już ryzyko. Na przykład, trzeba by skrytykować personalnie Balcerowicza, a to przecież świątek „Gazety Wyborczej”, której wsparcie trzeba mieć.
Bardzo kool, bardzo dowodzi, że środowisko KP to towarzystwo wzajemnego dotykania się penisami dla bogatych dzieciaków i tego, co z nich wyewoluowało, które jak bohaterowie Raspberry Reich LaBruce'a masturbują się patrząc na wielkie plakaty z Che, świeczki palą 31 maja, a nie każdego dnia o 21:37. Oczywiście każde z nich czyta książki filozoficzne w wymiarze jedna dowolna wybrana pozycja autorstwa Žižka rocznie.

I tutaj wychodzi risercz ziemkiewiczowski, o którym pisał kiedyś WO. Wystarczy wejść na stronę KP, wpisać w wyszukiwarkę "balcerowicz" i wyświetli się lista (na chwilę obecną) równo 81 artykułów, o których trudno powiedzieć, żeby były specjalnie przychylne względem Leszka Balcerowicza. W wielu z nich dostaje się również Wyborczej. Jak w podsumowaniu roku 2009 Krzysztofa Tomasika czy felietonie Kingi Dunin. W których nie ma nic o "męczeństwie nowojorskiego perwersa, którego zdjęcie wykorzystano w prezydenckim orędziu", co jest o tyle dziwne, że jak wiadomo, "to jest temat dla prawdziwej lewicy." Chyba że o czymś nie wiem.

Ale mniejsza ze szczegółami. Liczy się pierdolnięcie.