25 czerwca 2009

Dorena - Holofon


Dorena to pięciu bardzo młodych Szwedów, którzy wyrośli ze screamo i zabrali się za coś poważniejszego, choć – dla niektórych – równie niestrawnego. Dorena, mianowicie, w przeciwieństwie do poprzedniego zespołu Göteborczyków (niemieccy „rczycy” wyglądają jakoś naturalniej, nie?) gra post-rock. I robi to naprawdę bardzo dobrze.

Widziałem ich na żywo podczas konkursu Neuro Music przed festiwalem Asymmetry, występowali jako gwiazda, choć – trzeba to przyznać zespołom konkursowym – było przed Szwedami kilka kapel, które zagrały na porównywalnym poziomie (między innymi Tides From Nebula czy Proghma-C). Następny dzień natomiast upłynął mi na słuchaniu „Holofon”. I nie powiem, żebym uważał ten czas za stracony.

To w ogóle dość dziwna płyta. Może nie jest dziwniejsza od reszty post-rockowych albumów, ale ma dla mnie, laika, dużo zaskakujących elementów. „Holofon” otwiera „Fantasia”, słyszymy gwar ulicy, samochody, w pewnym momencie wchodzą gitary, które wprowadzają do tych codziennych dźwięków autentyczną magię. Ni z tego, ni z owego zaczyna się „Till Vånig Tretton” [Do trzynastego piętra], mój faworyt, tak podczas słuchania „Holofon”, jak i w trakcie koncertu. Metrum walca, delikatnie akcentujący bas, gitary o uspokajającym, łagodnym brzmieniu, smyczki, w połowie utworu wokaliza, przyspieszenie, świetna perkusja, mnóstwo wybrzmiewających talerzy, co nie wiąże się z utratą tego tajemniczego klimatu, jaki miała pierwsza część utworu. To prawie jedenastominutowe dzieło sztuki, prawdziwa perełka. Na YouTube’ie można zobaczyć i posłuchać „Till Vånig Tretton” w dwóch częściach. Jest to o tyle ciekawe, że lepiej niż w studyjnej wersji słychać wiolonczelistkę, a basista Jonatan Tikas gra w pierwszej części na prawdziwym dżewnianym kontrabasie. Potem mamy „Solen har förblindat mig” [Słońce mnie oślepiło], które zaczyna się nastrojowymi gitarami, do których z czasem dołączają perkusja z basem. Można naturalnie przyczepić się, że – podobnie jak następny na płycie „Tiden gick, men utan oss” [Czas minął, lecz bez nas] – utwór zbudowany jest według pradawnego post-rockowego schematu „zacznijmy spokojnie, przywalmy pod koniec”, ale ze względu na długość kompozycji oraz urozmaicenia, jakie zastosowali muzycy, nie przeszkadza to w cieszeniu się „Holofonem”, gdyż po prostu się tego nie zauważa. Po „Tiden gick” następuje „I huset jag växte upp” [W domu dorastam], a malownicze dźwięki gitar i nieco marszowo grającej sekcji rytmicznej przeplatają się z wsamplowanymi głosami dzieci. W tym utworze naprawdę świetnie wypada ebow (elektroniczny smyczek), który wprowadza ciekawą atmosferę, wszystko zaczyna nabierać mocy, nadając całemu utworowi wspaniałej energii. „En tonårsromans” [Nastoletnia miłość] przynosi ukojenie po burzliwej końcówce „I huset jag växte upp”. Bardzo ważną rolę odgrywają w tym utworze bas z perkusją, przebijające się spod partii wygrywanych przez trójkę gitarzystów – od samego początku do końca basista z bębniarzem, niebaczni na zmiany gitarowych tematów, grają coś, co nieodparcie kojarzy się ze spowolnionym nieco biciem serca.

Płytę zamyka „Dagsländan” [Jętka], z początku nieśmiała, o nieco połamanym rytmie i wybrzmiewających do końca dźwiękach. Dopiero później utwór się zagęszcza, coś zaczyna się w nim dziać, choć dalej słychać echa początkowego tematu, perkusja daje o sobie znać, po jakimś czasie pojawia się regularny rytm na bębnach i basie, zaczyna to brzmieć agresywnie, pojawia się niezwykle plastyczna solówka, przejścia na bębnach (i dziwnie brzmiąca stopa), a wszystko nagle niespodziewanie uspokaja się, przygasa, by ponownie wybuchnąć i zgasnąć na dobre.

Co prawda na co dzień bliższe mi jest wschodnie wybrzeże Szwecji, zwłaszcza Umeå i Nyköping, to słuchając „Holofon”, chciałoby się czasem krzyknąć tak, jak Ali G: „West Side is the best!"

PS. W październiku Dorena znowu pojawi się w Polsce, mają póki co zabookowany koncert w Częstochowie, ale możliwe, że to nie wszystko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz