27 czerwca 2009

The Antikaroshi - Crushed Neocons


Nikt nie lubi, kiedy recenzja składa się tylko i wyłącznie z porównań do kapel znanych i lubianych. Dlatego na początku wypluję z siebie serią nazwy zespołów, które przychodzą mi na myśl podczas słuchania The Antikaroshi. At the Drive-In, We Versus The Shark, Searching For Calm. Uff, skończyłem.

Co z tego wynika? Melodyjne wokale, połamane rytmy, dość wygładzone, choć energiczne i jak najbardziej okresowo agresywne granie z szufladki, na której samym dnie, w przegródce z etykietką „1985” leżakuje „End On End” Rites of Spring. The Antikaroshi to trio, choć tak pełne brzmienie, jakie udało im się uzyskać na „Crushed Neocons” jest często poza zasięgiem kwartetów czy kwintetów. Szokiem było dla mnie na koncercie, jaki grali wspólnie z Enablers we wrocławskim Firleju, że tak wielopoziomowa muzyka może być grana przez zaledwie trzech ludzi – gitarzysta i basista prócz swoich „przyrodzonych” instrumentów grali jeszcze na klawiszach, które brzmiały naprawdę intrygująco i dobrze, że na płycie są wystarczająco dobrze wyeksponowane i nie giną przytłoczone przez resztę instrumentów.

Na swoim debiutanckim krążku The Antikaroshi zmieścili dziewięć utworów, z czego wieńczący płytę „Prsndcns” to dwudziestominutowe monstrum, na które składa się jeden utwór, długa cisza, drugi utwór, mniej elektroniczny od pierwszego, bardziej od niego sympatyczny, po raz kolejny długa cisza i jakieś głosy już pod sam koniec. Zwłaszcza ów drugi utwór w formie hidden tracka jest godny uwagi – muzycy trochę shoegazerują i wychodzi im to dobrze, wyraziście, pod koniec pojawia się coś w stylu umiarkowanego jamu, a wokalista przypomina sobie, jak się krzyczy, przez co wszystko nabiera stosownej ekspresywności i można powiedzieć, że to mocna końcówka mocnej płyty.

„Crushed Neocons” to solidny debiut, The Antikaroshi pokazali, na co ich stać i miejmy nadzieję, że nie powiedzieli ostatniego słowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz